W piłce nożnej, jak w każdym sporcie istotne jest szczęście, a lista sportowców "fartuchów" jest zapewne długa. Dzisiejszy przypadek miał nawet taki przydomek. I chociaż prześladowały go wciąż przeciwności, a życie rzucało kłody pod nogi, jakoś sobie radził.
No może nie do końca...
Jose Carlos Castilho urodził się w 27 listopada 1927 roku w Rio de Janeiro. Jak każdy brazylijski chłopak kopał w piłkę, a raczej rzucał się za nią w efekcie czego został bramkarzem. Karierę rozpoczął w 1945 w klubie Olaria Athletico Clube, który nazwę zawdzięczał dzielnicy Rio, w której występował. Klub ten chociaż nigdy nie zdobył żadnego znaczącego trofeum, jest znany z tego że wychował kilku dobrych a nawet wyśmienitych piłkarzy: Romario, Garrincha, Mehmet Aurelio... Jednym z nich był oczywiście Castilho. Już w 1946 został piłkarzem zespołu Fluminense gdzie występował do roku 1964. Ma na koncie 696 meczów ligowych co jest rekordem klubu w tym ponad 250 z czystym kontem oraz 19 występów w reprezentacji.
Występował w 4 z rzędu mundialach... tzn mówiąc dokładniej był w kadrze Brazylii na te mistrzostwa, tak na prawdę cały turniej rozegrał tylko w 1954 jako podstawowy bramkarz... przypominamy że ten turniej piłkarze Canarinhos zakończyli na ćwierćfinale. Zarówno w 1950 jak i w 1958 i w 1962 był w kadrze ale zaliczał pojedyncze występy, wszystkie te turnieje zakończyły się dla Brazylii bardzo udanie, dwa mistrzostwa i jedno wice.
Kibice nazywali go "Leiteria" co oznacza po prostu - szczęściarz. Gdy stał na bramce statystyki piłek, które lądowały na słupku lub poprzeczce były wręcz niewiarygodne. Słynął także z tego że potrafił wybronić najbardziej nieprawdopodobne sytuacje a wpuszczać przysłowiowe "kalafiory".
Uważa się że piłkarz powinien być okazem zdrowia... zwłaszcza bramkarz. Jose Castilho był daltonistą i podobno w meczach rozgrywanych wieczorem kompletnie nie widział piłki (sic!). W dzień natomiast ciemnoczerwona piłka w jego oczach byłą żółta jak kurczaczek.
Cenił sobie że tak powiem... proste rozwiązania, trudnych problemów... przykładem jest sytuacja kiedy to już po raz piąty doznał kontuzji jednego z palców... nie posłuchał zaleceń lekarzy, którzy radzili kilkutygodniowa rehabilitację i przerwę w grze i po prostu amputował niewygodną część kończyny. Co ciekawe już po 2 tygodniach ponownie stał w bramce Fluminense z nieschodzącym z twarzy uśmiechem.
Warto też dodać że znajduje się on na liście najbardziej znanych - bramkarzy-karłów. Miał on tylko 178 cm wzrostu co na bramkarza jest wynikiem słabym. Mimo to jak zawsze w takich sytuacjach nadrabiał skocznością i nieprawdopodobnym ładunkiem "farta".
Hiszpańskojęzyczni czytelnicy mogą obejrzeć sobie ten krótki materiał o Carlosie:
Castilho zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach 2 lutego 1987. Podobno popełniając samobójstwo.
Jak widać czasem można niedowidzieć, być niskim i mieć niepełny zestaw kończyn, a mimo to grać dla najlepszej reprezentacji świata. Szczęście to jedno, ale to na pewno jest przykład niewiarygodnej pracy włożonej w to co się robi... dobry wzór dla naszych rodzimych piłkarzy.
MD
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz