czwartek, 29 listopada 2012

Castilho czyli... szczęście w nieszczęściu


W piłce nożnej, jak w każdym sporcie istotne jest szczęście, a lista sportowców "fartuchów" jest zapewne długa. Dzisiejszy przypadek miał nawet taki przydomek. I chociaż prześladowały go wciąż przeciwności, a życie rzucało kłody pod nogi, jakoś sobie radził.

No może nie do końca...

Jose Carlos Castilho urodził się w 27 listopada 1927 roku w Rio de Janeiro. Jak każdy brazylijski chłopak kopał w piłkę, a raczej rzucał się za nią w efekcie czego został bramkarzem. Karierę rozpoczął w 1945 w klubie Olaria Athletico Clube, który nazwę zawdzięczał dzielnicy Rio, w której występował. Klub ten chociaż nigdy nie zdobył żadnego znaczącego trofeum, jest znany z tego że wychował kilku dobrych a nawet wyśmienitych piłkarzy: Romario, Garrincha, Mehmet Aurelio... Jednym z nich był oczywiście Castilho. Już w 1946 został piłkarzem zespołu Fluminense gdzie występował do roku 1964. Ma na koncie 696 meczów ligowych co jest rekordem klubu w tym ponad 250 z czystym kontem oraz 19 występów w reprezentacji.

Występował w 4 z rzędu mundialach... tzn mówiąc dokładniej był w kadrze Brazylii na te mistrzostwa, tak na prawdę cały turniej rozegrał tylko w 1954 jako podstawowy bramkarz... przypominamy że ten turniej piłkarze Canarinhos zakończyli na ćwierćfinale. Zarówno w 1950 jak i w 1958 i w 1962 był w kadrze ale zaliczał pojedyncze występy, wszystkie te turnieje zakończyły się dla Brazylii bardzo udanie, dwa mistrzostwa i jedno wice.


Kibice nazywali go "Leiteria" co oznacza po prostu - szczęściarz. Gdy stał na bramce statystyki piłek, które lądowały na słupku lub poprzeczce były wręcz niewiarygodne. Słynął także z tego że potrafił wybronić najbardziej nieprawdopodobne sytuacje a wpuszczać przysłowiowe "kalafiory".

Uważa się że piłkarz powinien być okazem zdrowia... zwłaszcza bramkarz. Jose Castilho był daltonistą i podobno w meczach rozgrywanych wieczorem kompletnie nie widział piłki (sic!). W dzień natomiast ciemnoczerwona piłka w jego oczach byłą żółta jak kurczaczek.

Cenił sobie że tak powiem... proste rozwiązania, trudnych problemów... przykładem jest sytuacja kiedy to już po raz piąty doznał kontuzji jednego z palców... nie posłuchał zaleceń lekarzy, którzy radzili kilkutygodniowa rehabilitację i przerwę w grze i po prostu amputował niewygodną część kończyny. Co ciekawe już po 2 tygodniach ponownie stał w bramce Fluminense z nieschodzącym z twarzy uśmiechem.


Warto też dodać że znajduje się on na liście najbardziej znanych - bramkarzy-karłów. Miał on tylko 178 cm wzrostu co na bramkarza jest wynikiem słabym. Mimo to jak zawsze w takich sytuacjach nadrabiał skocznością i nieprawdopodobnym ładunkiem "farta".

Hiszpańskojęzyczni czytelnicy mogą obejrzeć sobie ten krótki materiał o Carlosie:


Castilho zmarł w niewyjaśnionych okolicznościach 2 lutego 1987. Podobno popełniając samobójstwo.

Jak widać czasem można niedowidzieć, być niskim i mieć niepełny zestaw kończyn, a mimo to grać dla najlepszej reprezentacji świata. Szczęście to jedno, ale to na pewno jest przykład niewiarygodnej pracy włożonej w to co się robi... dobry wzór dla naszych rodzimych piłkarzy.
MD

czwartek, 22 listopada 2012

Teatry marzeń. Stadiony, które tworzyły historię

Bohaterem dzisiejszego tekstu nie będą piłkarze, lecz areny, na których czarują swoją techniką i umiejętnościami, najlepsi piłkarze świata. Będzie to opowieść o wydarzeniach na tych obiektach, które zadziwiły, i nie rzadko też wprawiały w osłupienie i niedowierzanie, cały piłkarski świat.

Brazylijska świątynia futbolu

Czyli brazylijska Maracanã (Estádio Jornalista Mário Filho). Stadion - zabytek, świętość, relikwia. W Brazylii jest symbolem wielkości tego kraju nad całym piłkarskim światem. Powstanie tego stadionu wiąże się z piłkarskimi mistrzostwami świata, które odbyły się w Brazylii w 1950 roku. To zadziwiające, że w ciągu dwóch lat udało się Brazylijczykom stworzyć taką budowlę. Jednak oficjalnie budowę zakończono dopiero w 1965 roku. Stadion Maracanã uważany jest w Brazylii za największy cud architektury sportowej, a także największą świątynię drugiej brazylijskiej religii – futbolu. Jest stadionem narodowym, według konwencji haskiej z 14 maja 1954 r. jest dobrem narodowym, a tym samym posiada status zabytku.Jednak dla kibiców canarinhos, arena ta była świadkiem jednej z największych tragedii w historii brazylijskiego futbolu Jak już zostało wspomniane Maracanã powstała z okazji organizowanych w 1950 roku piłkarskich mistrzostw świata. Brazylijczycy grali koncertowo, mknęli do finału rozprawiając się z każdym rywalem... 
W końcu nadszedł dzień ostatecznego meczu. Uznawany jest za mecz finałowy (nie było bowiem finału, ponieważ finał rozgrywany był w formie turnieju pomiędzy czterema najlepszymi drużynami). 16 lipca 1950 roku. Stadion Maracanã. Brazylia gra z Urugwajem, odwiecznym rywalem. Brazylia potrzebuje remisu, Urugwaj zwycięstwa. Na trybunach prawie 200 tys. ludzi. Presja ogromna. Wszystko idzie zgodnie z planem. Brazylijczycy zdobywają gola w 47 minucie po strzale Albino Friaça Cardoso. Jednak były to miłe złego początki. W 66 minucie wyrównującą bramkę zdobył Schiaffino, a w 79 gola na wagę mistrzostwa dla Urugwaju zdobył Ghiggia. 90 minuta i sędzia kończy spotkanie. Urugwaj mistrzem. I wtedy cały stadion zamarł. Wydarzenie to określane jest mianem wielkiej ciszy w historii futbolu. Wielu kibiców nie kryło łez. Od tamtego dnia kibice Urugwaju często wspominają to zwycięstwo, które dla Urugwaju jest ogromną dumą, a dla Brazylii hańbą, że we własnym kraju nie zostali mistrzami. Okazja do rewanżu w 2014 roku, kiedy to ponownie mundial wróci do Brazylii. Czy ponownie Maracanã zamilknie? A może złe duchy odejdą? 

   Fragment meczu finałowego Brazylia - Urugwaj 
Kocioł Czarownic

Stadion Śląski w Chorzowie, zanim powstał obecny Stadion Narodowy, pełnił tę funkcję przez wiele lat. Był piłkarską świątynią futbolu w Polsce. Obiekt powstawał w latach 1951 - 1956. Budowa największego w kraju stadionu pociągała za sobą duże koszty. Kluby sportowe z okręgu katowickiego wpłaciły do kasy komitetu budowy ponad 100 tysięcy złotych. Szukano kibiców, którzy przy budowie obiektu pracowaliby nieodpłatnie. Społeczeństwo województwa przepracowało łącznie 589 938 roboczogodzin, wartość tej pracy szacuje się na 1 500 000 ówczesnych złotych. Rozegrano na nim wiele meczów. Zarówno meczów polskich klubów z drużynami europejskimi, jak i mecze reprezentacji Polski. Wybór padł na mecz, który uznawany jest za jeden z najlepszych spotkań polskiej reprezentacji. 10 września 1975 roku w ramach eliminacji do mistrzostw Europy Polska reprezentacja mierzyła się z Holandią. Trzecia drużyna niemieckiego mundialu 1974, przeciwko wicemistrzowi świata z tamtych mistrzostw. Mecz, którym żyła cała Polska i cała piłkarska Europa. Na trybunach 85 tysięcy ludzi, a przed mikrofonem komentatorskim, słynny Jan Ciszewski. Stawką meczu była pozycja lidera w grupie i dobra pozycja przed kolejnymi meczami eliminacyjnymi. W obu zespołach najlepsi. W polskich barwach Deyna, Lato, Gadocha, Tomaszewski, Kasperczak. W składzie Oranje Cruyff, Krol, Neeskens, van de Kerkhof. Po emocjonującym meczu Polska pokonała Holandię 4-1. Bramki dla Polski zdobyli: Lato, Gadocha i Szarmach (2). Dla gości: van de Kerkhof. Był to piękny mecz. Polska grała wtedy futbol bardzo ofensywny i nie bała się starć z uznanymi drużynami. Była to drużyna na miarę mistrzów świata. Tylko gdyby nie ten pamiętny mecz z RFN we Frankfurcie...

 Pamiętny mecz Polska - Holandia w Kotle Czarownic
Cud w Bernie

Na koniec wspomnienie stadionu, który pamięta mistrzostwa świata z 1954 roku, które rozegrano w Szwajcarii. Wankdorfstadion powstał w 1925 roku i został przebudowany na Mundial 1954. Jest to jeden z najbardziej rozpoznawalnych obiektów w Europie. To tu, na tym stadionie, rozegrały się wydarzenia, które wprawiły w zaskoczenie i zachwyt cały piłkarski świat. 4 lipca 1954 roku w finale mistrzostw zmierzyły się drużyny Wegier i RFN. Faworytem była węgierska drużyna pod przewodnictwem Ferenca Puskasa. Węgrzy wygrali także mecz grupowy z Niemcami 8:3, co nie wróżyło dobrze Niemcom w finale. Ponadto drużyna węgierska była niepokonana w 32 kolejnych meczach. Ale każda passa kiedyś się kończy. Jednak początek meczu nie zwiastował tragedii. Po 8 minutach i bramkach Puskasa i Czibora Węgrzy prowadzili 2:0, ale po 2 minutach Niemcy wyrównali. W 18 minucie wyrównał Rahn. Gdy wszystko wskazywało na dogrywkę w 84 minucie Rahn zdobył zwycięską bramkę dla Niemiec. Mecz ten zakończył piękną serię i historię węgierskiej Złotej Jedenastki. Praktycznie od 1954 roku Węgierska piłka nożna pogrążona jest w kryzysie. A zwycięstwo RFN okrzyknięte zostało Cudem w Bernie, ponieważ zaszokowało cały świat. Do dziś krążą liczne historie na temat tego meczu, jednak i tak nie umniejszają one sukcesu niemieckiej drużyny. Cud w Bernie może być inspiracją dla każdego piłkarza, że w piłce wszystko jest możliwe...

Węgry - RFN 1954 rok

niedziela, 18 listopada 2012

Maradona Karpat, czyli rzecz o Gheorghe Hagim


Po tekstach, w których opisywaliśmy pamiętne (bardziej lub mniej) wydarzenia z historii piłki nożnej, w których główne role odgrywały wielkie zespoły, czas bliżej przyjrzeć się indywidualnemu bohaterowi. Bohaterowi, który choć znany na całym świecie, przez to, że nigdy nie odniósł spektakularnych sukcesów w  klubowej piłce w zachodniej Europie, nie zaistniał w świadomości futbolowych odbiorców w tym samym szeregu, co np. Johan Cruyff czy Michel Platini. A Gheorghe Hagi, mimo, że talentem nie ustępował największym tego świata, dziś jednym tchem z nimi wymieniany nie jest i odchodzi w zapomnienie. Wśród tych, którzy go pamiętają z boiska pewnie mniejsze, wśród młodych kibiców wyraźne. W swojej ojczyźnie jednak, Hagi zapracował na miano legendy i dla Rumunów był, jest i zawsze będzie piłkarskim bogiem.

I

Kariera Gheorghe Hagiego łatwo daje się podzielić na zasadnicze trzy etapy. Pierwszy z nich, co oczywiste, to etap związany z występami we własnym kraju. Futbolową wędrówkę rozpoczął w zespole Farul Konstanca. Hagi urodził się w pobliskiej miejscowości Sacele i został dostrzeżony przez wysłanników Farulu, w którym zadebiutował w wieku 17 lat. W 1982 roku zaczynała się najprawdopodobniej największa kariera w historii rumuńskiej piłki. Niewinnie. W pierwszym sezonie w rumuńskiej Divizia A zdobył 7 goli. 17-latek jednak od początku wykazywał to, z czego słynął później już do końca profesjonalnych występów – charyzmę i pewnośc siebie, które nie ułatwiały mu piłkarskiej drogi. Naturalny talent sprawił, że kariera nabierała tempa, 18 – letni Hagi był bowiem już reprezentantem swojego kraju, a dwa lata później, już jako zawodnik stołecznego Sportulu Studentesc, buńczucznym, przez wielu uważanym za niegotowego jeszcze na takie wyróżnienie, kapitanem kadry narodowej. Sportul to prawdziwa eksplozja talentu Hagiego – 107 spotkań, 58 goli, dwa tytuły króla strzelców podczas trzech sezonów gry na stadionie Regie. Wicemistrzostwo kraju z 1985 roku, które zespół osiągnął pod wodzą Hagiego, stało się największym osiągnięciem w historii klubu, niepowtórzone aż do dzisiejszego dnia.


Druga połowa lat 80. to jednak czas supremacji w rumuńskiej ekstraklasie Steauy Bukareszt, która zdobywała mistrzostwo w latach 85-89 pięć razy pod rząd, przegrywając w tym czasie zaledwie sześć spotkań (po trzy w sezonach 84/85 i 85/86. W kolejnych trzech latach Steaua nie przegrała ani razu!) Kto wie, czy kolejnym przystankiem w karierze Hagiego byłby właśnie ten zespół, gdyby nie jeden mecz. Steaua osiągnęła apogeum swojej potęgi w roku 1986 wygrywając Puchar Europy Mistrzów Krajowych i stała się najlepszą drużyną Starego Kontynentu. Hagi, podobno nie bez ingerencji samego dyktatora Nicolae Ceausescu, który wspierał wojskową Steauę, został wypożyczony do klubu jedynie na... jeden mecz - o Superpuchar Europy, w którym Rumuni zmierzyli się z Dynamem Kijów. Hagi zagrał, zdobył zwycięskiego gola, a Steaua wygrała 1:0 i zdobyła trofeum. Po tym meczu przedstawiciele klubu ze stolicy Rumunii zdecydowali się zatrzymać młodą gwiazdę.

W Bukareszcie Hagi tylko potwierdził, że w komunistycznej jeszcze wtedy Rumunii, rządzonej przez Ceausescu rozkwita piłkarz światowego formatu. 97 meczów w barwach Steauy okrasił niebotyczną liczbą 76 zdobytych bramek. Poza wspomnianymi krajowymi mistrzostwami poprowadził zespół do półfinału i finału Pucharu Europy. W 1989 roku kryzys reżimu Ceausescu i dramatyczne wydarzenia w Timisoarze, które w konsekwencji doprowadziły do upadku dyktatora spowodowały jednak, że Hagi został wnet sprzedany. Tam, gdzie weryfikuje się jakość piłkarza, gdzie oddziela się bardzo dobrych od wirtuozów. W 1990 roku trafił pod skrzydła Leo Beenhakera, do prowadzonego przez Holendra Realu Madryt.

II

Hagi był pierwszym Rumunem, który posmakował rywalizacji w zachodniej Europie. Ta jednak nie otworzyła drzwi na oścież przed rumuńskim geniuszem. Real przywitał Hagiego ławką rezerwowych i brutalną rywalizacją o miejsce na boisku, do której Hagi nie był przyzwyczajony. Pierwszy sezon spędził w poczekalni, dopiero w drugim zdołał przebić się do pierwszej jedenastki. Sezon zakończył z bilansem - 12 goli w 35 występach. To właśnie niepewna pozycja w klubie, w opinii większości obserwatorów, była główną przyczyną faktu, że już po dwóch sezonach Hagi opuścił Hiszpanię i przeniósł się do Italii, do klubu z Brescii, którą trenował jego rodak – Mircea Lucescu, dziś szkoleniowiec Szachtara Donieck.

Trudno określić, które niepowodzenie w czasie pobytu Hagiego na zachodzie Europy uznać za największe. Real nie odnosił znaczących sukcesów, Rumun miał tam swoje problemy, lecz Brescia, w której miał być liderem i gwiazdą drużyny najzwyczajniej w pierwszym sezonie pod jego batutą… spadła do Serie B. To, że w kolejnym wróciła do włoskiej ekstraklasy, co prawda, niewiele osłodziło gorzki pobyt na Półwyspie Apenińskim, ale zaowocowało, dzięki dobrej grze Rumuna w drugiej lidze oraz sukcesami reprezentacyjnymi, transferem w  1994 roku do wielkiej Barcelony, w której na Hagiego czekał… kolejny zawód. W stolicy Katalonii karpacki Maradona spędził dwa lata, z siedmioma golami na koncie i większością czasu spędzonego na ławce. Wydawało się, że kariera 30 – latka zmierza do ponurego końca.

Nim to się jednak stało, Hagi odnotował sukces, który do dnia dzisiejszego jest dla Rumunów powodem do nietłumionej dumy. Na Mundialu 1994 w USA reprezentacja prowadzona przez Hagiego zawojowała serca kibiców. Ogrywając ówczesnych Mistrzów Świata, Argentyńczyków (3-2), przegrywając dopiero w ćwierćfinale ze Szwecją po rzutach karnych odnotowali największy sukces w historii rumuńskiego futbolu, a Hagi, wybrany do najlepszej jedenastki turnieju, na koniec roku zajął znakomite czwarte miejsce w plebiscycie „Złotej Piłki” France Football.

III

Okazało się, że fortuna kołem się toczy. Po dwóch latach frustracji w barwach Blaugrany, człowiek, który najpierw miał zawładnąć europejskim futbolem, a po niepowodzeniach w Katalonii miał z tego futbolu usunąć się, według wielu, w wieczny cień, wylądował w stambulskim Galatasaray, w którym odżył i przypomniał światu jeszcze raz o swoim nazwisku. Żółto-czerwoni z Hagim w składzie obok takich postaci jak m.in. Hakan Sukur czy Mario Jardel, zdobyli cztery mistrzostwa kraju, Puchar UEFA (wygrywając z Arsenalem w finale) w roku 2000 oraz Superpuchar Europy, pokonując wielki Real Madryt 2:1, po dwóch golach Jardela.

W ciągu pięciu lat gry w nad Bosforem (1996-2001) Gheorghe Hagi stał się jedną z ikon klubu oraz ulubieńcem słynnych, rozgorączkowanych ultrAslan na legendarnym stadionie AliSamiYen w Stambule. Galata była ostatnim przystankiem w burzliwej piłkarskiej karierze Hagiego. Ostatni, pożegnalny mecz, „Maradona Karpat”, rozegrał w kwietniu 2001 roku.


Magik, geniusz, jakim go okrzyknięto za niekonwencjonalność, różnorodność wybieranych rozwiązań, umiejętność dryblingu, wzięcia na siebie ciężaru gry, wreszcie za wspaniale ułożoną przy strzałach stopę, zawodnik, który na boisku potrafił oczarować każdego, miał też skazę – wybuchowy charakter. Szczególnie pod koniec zawodowej kariery zasłynął z nieokrzesanego temperamentu, po wielokroć wdając się w utarczki, nie tylko słowne, z sędziami i rywalami. W meczu o Puchar UEFA z Arsenalem wyleciał z boiska z czerwoną kartką po starciu z Tony Adamsem, na czerwono zakończył też karierę reprezentacyjną, kończąc przedwcześnie mecz z Włochami na EURO 2000. W 2001 roku, w jednym z ostatnich meczów w lidze tureckiej o mało nie pobił arbitra.

W Rumunii jednak wszystko mu wybaczono i Hagi pozostał symbolem. Symbolem szansy dla ludzi żyjących w kraju ogarniętym politycznym niepokojem, z którego wydawałoby się nie ma ucieczki w lepsze życie. Hagi był jednym z nich, wychowany w ich codzienności, który potrafił odnieść sukces. Dlatego w świadomości Rumunów pozostał i pozostanie na zawsze kimś znacznie więcej niż tylko gwiazdą sportu.

środa, 14 listopada 2012

Champions League nie dla nas? A jednak...



Brak perspektyw. Cud i reforma.

        Polscy kibice są już raczej przyzwyczajeni i oswojeni z myślą, że Liga Mistrzów, najbardziej prestiżowe rozgrywki w europejskiej ale również i światowej piłce nie są dla nas.
       Już od szeregu lat nasze rodzime kluby, bezskutecznie pukają do drzwi "piłkarskiego nieba" a kibice z utęsknienie czy też zażenowaniem wyczekują na moment, w którym będą mogli zobaczyć na krajowych boiskach drużyny takie jak: Real Madryt, Manchester United czy też chociażby francuską Marsylię...

Oczywiście istnieje możliwość że takie tuzy zagrają, z którąś z Polskich drużyn. No bo przecież zawsze może im nie pójść w rodzimej lidze i mogą wylądować w Lidze Europy i przy odrobinie szczęścia trafić na rywala pokroju Legii Warszawa, Wisły czy Lecha. Wielu jednak podziela przekonanie że polskiego klubu nie stać na awans do Ligi Mistrzów i uratować nas może jedynie cud, ewentualnie reforma planowana przez UEFA, po której Liga Mistrzów zwiększy swoją objętość i szansę dostaną kluby z "europejskiej drugiej ligi", gdzie od dawna znajdują się nasze drużyny.



Czy zawsze tak to wyglądało?

       Wyczyny naszych drużyn na europejskich arenach doprowadziły już do tego że część kibiców, zwłaszcza tych młodszych zdaje się podzielać przekonanie, że nasze drużyny nigdy nie grały w Lidze Mistrzów, a polska piłka zawsze była europejskim podwórkiem.
       Jenak okazuje się że jak mówi stare powiedzenie "lepiej już było" i nasze drużyny rywalizowały z najlepszymi o najwyższe cele. Nie jest to może temat zapomniany, ale w atmosferze ciągłych niepowodzeń, warto przypomnieć nasze 5 minut w Champions League.

Sezon 1995/96 - Legia.

        Ligę Mistrzów utworzono w 1992 roku jako kontynuację Pucharu Europy Mistrzów Klubowych. W poprzedniej formule która była rozgrywana od 1955 roku, nasze kluby radziły sobie całkiem dobrze, czasem wręcz rewelacyjnie... ale to temat na osobną opowieść.
       Pierwszym polskim reprezentantem w nowej formule był dwukrotnie Lech Poznań, zarówno w sezonie 92/93 jak i 93/94 nie udało mu się awansować do fazy grupowej, rok później ten sam los spotkał Legię, dziś nikogo by to nie zdziwiło jednak w tamtych latach, był to powód do rozczarowania.

      To co nie udało się poznaniakom, udało się w końcu stołecznej Legii, która w sezonie 95/96 jako pierwsza polska drużyna awansowała do fazy grupowej nowych rozgrywek. Najpierw w kwalifikacjach Wojskowi pokonali IFK Goteborg 1:0 i 2:1, by w grupie trafić na Rosenborg Trondheim, Blackburn Rowers oraz Spartak Moskwa.

Warszawiacy rozpoczęli rozgrywki z animuszem wygrywając z Rosenborgiem 3:1, później po dobrym meczu przegrali ze Spartakiem w Moskwie 1:2 ale w następnej kolejce na Łazienkowskiej wyszli już zwycięsko z pojedynku z anglikami z Blackburn (1:0). Runda rewanżowa przyniosła Legionistom dwie porażki ( ze Spartakiem 0:1 oraz Rosenborgiem 4:0) oraz bezbramkowy remis z Blackburn, który jak to bywa w polskiej piłce okazał się remisem zwycięskim.




Podsumowanie grupy: od lewej: mecze, pkt, zwycięstwa, remisy, porażki, bramki strzelone, bramki stracone.

1. Spartak Moskwa 6 18 6 0 0 15 4
2. Legia Warszawa 6 7 2 1 3 5 8
3. Rosenborg 6 5 2 0 4 11 16
4. Blackburn Rovers 6 4 1 1 4 5 8

      W ćwierćfinale zespół Pawła Janasa trafił na grecki Panathinaikos, w którym występował pochodzący z Polski, Krzysztof "Gucio" Warzycha, legenda Ateńskiego klubu. W pierwszym meczu w Warszawie padł bezbramkowy remis a w greckim rewanżu gospodarze nie dali szans Wojskowym rozbijając ich 3:0. Dwie bramki strzelił Warzycha, jedną dołożył Juan Jose Borelli i legia żegnała się z LM jak się potem okazało na długo.

Film ze skrótem meczu Panathinaikos- Legia 20.03.1996
http://patrz.pl/filmy/panathinaikos-ateny-legia-warszawa-3-0-20-03-1996-489457


Widzew Łódź sezon 1996/97

    Widzew przystępował do kwalifikacji Ligi Mistrzów jako mistrz kraju, który w poprzednim sezonie wygrał rozgrywki nie ponosząc żadnej porażki. Tym bardziej kibice oczekiwali dobrych rezultatów w europejskich rozgrywkach. Losowanie kwalifikacji przyniosło Łodzianom przeciwnika w postaci Broendby Kopenhaga. O ile pierwszy mecz w Polsce, Widzewiacy spokojnie wygrali 2:1, rewanż był jednym z najlepiej zapamiętanych meczów w historii krajowej piłki.
     Mecz w Kopenhadze rozegrany został 21 Sierpnia 1996 roku. Do przerwy Łodzianie przegrywali już 3:0 i większość kibiców nie dawała im szans na awans. Jednak po przerwie wyszło, dlaczego często mówiło się o tzw. "widzewskim charakterze" jaki wpoił swoim zawodnikom trener Franciszek Smuda. Cechowało się to granem do ostatniego gwizdka co dość często skutkowało bramkami w ostatnich minutach. Najpierw Marek Citko a potem Paweł Wojtala trafili do siatki Duńczyków i tym razem mieliśmy zwycięską porażkę 3:2.

Ciężka grupa

      Zespół Smudy nie miał szczęścia w losowaniach i tym razem trafił do grupy z: Borusią Dortmund, Athletico Madryt i Steauą Bukareszt. Od razu było wiadomo że o awans będzie bardzo ciężko. Mimo to Widzewiacy rozpoczęli nieźle od porażki 2:1 w Dortmundzie ale po dobrym meczu, później jednak zebrali cięgi od Atletico przegrywając aż 1:4 oraz dośc niespodziewanie ulegli zespołowi z Bukaresztu 1:0.
      Runda rewanżowa rozpoczęła się nieźle, od zemsty na Stiele Bukareszt którą Łodzianie pokonali 1:0, później rozegrali swój najlepszy jak dotąd mecz w LM i zremisowali 2:2 z Borusią. Wynik ten okazał się ważny po tym jak Niemiecka drużyna triumfowała w LM. Na koniec polscy piłkarze ulegli Atletico 0:1 i zakończyli rozgrywki na fazie grupowej.

Podsumowanie grupy:  



Zespół Pts Mecze Z R P Bilans
1. Atletico Madryt 13 6 4 1 1 12/4
2. Borussia Dortmund 13 6 4 1 1 12/8
3. Widzew Łódź 4 6 1 1 4 6/10
4. Steaua Bukareszt 4 6 1 1 4 5/15




Miejsce trzecie było najbardziej racjonalnym w tak mocnej grupie, jednak po tak spektakularnych wynikach na krajowych boiskach, kibice liczyli co najmniej na powtórzenie osiągnięć warszawskiej Legii.

Podsumowanie i refleksja

      Po pierwsze te dwa przykłady pokazują że polskie drużyny stać na awans do fazy grupowej, i nie jest to żadne mission impossible. Mimo że te występy nie były jakimiś spektakularnymi osiągnięciami z perspektywy tamtych czasów warte są zapamiętania.  Pytanie brzmi tylko, kiedy będziemy świadkami takich występów ponownie? Być może pomoże nam jakaś reforma rozgrywek europejskich, wprowadzona niedawno przez prezydenta UEFA? Wydaje się, że szukamy rozwiązania w niewłaściwym miejscu.  By pomóc polskiej piłce, bardziej przydała by się reforma wewnątrz naszych, krajowych struktur, a bardziej nawet zmiana podejścia do profesjonalnego futnolu w Polsce. Mamy coraz więcej utalentowanych piłkarzy, jednak kluby powinny zaryzykować i zainwestować być może wielkie pieniądze w uzupełnienie zespołów piłkarzami dużego formatu. Ale to tylko refleksja.

MD




sobota, 10 listopada 2012

Czy wiesz, że... Milowe kroki futbolu. (Cz.1)

Czy zastanawialiście się kiedy rozegrano pierwszy oficjalny mecz piłki nożnej, jakie są najstarsze derby piłkarskie? A także kiedy wprowadzono neutralnego sędziego i dano mu do ręki gwizdek? O tym dowiecie się z naszego cyklu "Czy wiesz, że..." 

Pierwszy profesjonalny klub piłkarski

Pierwszy klub oczywiście powstał w Anglii. Było to 24 października 1857 roku. Wówczas ogłoszono ujednolicone, na tamte czasy, zasady gry w piłkę nożną Rules & regulations. Dokonał tego oficjalnie powstały klub piłkarski Sheffield Football Club. Datę tę uznaję za oficjalny początek piłki nożnej. Klub z Sheffield mimo, że jest najstarszym klubem na świecie, nigdy nie zdobył żadnego trofeum. Ale to nie umniejsza ogromnego wkładu w rozwój światowej piłki nożnej. Obecnie klub występuje Northern Premier League - Division One South, ósmej klasie rozgrywkowej w Anglii.



Ciekawostką jest fakt, że klub z tego górniczego miasta, miał okazję zaprezentować się w Polsce. Na zaproszenie Hutnika Kraków, kluby te rozegrały towarzyski mecz z okazji 60. rocznicy powstania Nowej Huty. Mecz rozegrano 24 lipca 2009 roku na stadionie Suche Stawy w Krakowie. Spotkanie zakończyło się zwycięstwem krakowskiej drużyny 3-1. 



Pierwszy oficjalny mecz

Mianem takiego meczu można określić mecz pomiędzy drużynami z Sheffield: Sheffield F.C. i Hallam F.C. Spotkanie rozegrano 26 grudnia 1860 roku na stadionie Hallam F.C. Sandygate Road. Mecz zakończył się wynikiem 2-0 dla najstarszej drużyny na świecie. Pojedynek ten jest również uznawany za pierwsze derby piłkarskie zwane także Rules Derby.
150 lat później w rocznicę tego pierwszego meczu, 26 grudnia 2010 roku, zaplanowano derby z udziałem tych drużyn. Niestety z powodu fatalnych warunków atmosferycznych mecz nie odbył się.Rozegrano go 22 maja 2011 roku i zakończył się wynikiem 2-1 dla Sheffield F.C. Mecz oglądało jedynie 500 kibiców.   

Pierwszy oficjalny mecz międzypaństwowy

Pierwszy mecz drużyn narodowych datuje się na 30 listopada 1872 roku pomiędzy powstałą w 1863 roku reprezentacją Anglii a założoną w 1872 roku reprezentacją Szkocji. Mecz  rozegrano w Glasgow na stadionie Partick i zakończył się wynikiem 0-0, mimo, że obie drużyny zagrały w formacjach bardzo ofensywnych. Począwszy od tej daty, corocznie odbywał się mecz tych reprezentacji, naprzemiennie raz w Anglii, a raz w Szkocji. 

30 listopada 1872 roku, Stadion Partick w Glasgow
Szkocja - Anglia 0:0
Składy:
(Szkocja): Robert Gardner, William Ker, Joseph Taylor, James Thomson, James Smith, Robert Smith, Robert Leckie, Alexander Rhind, William Muir McKinnon, James Begg Weir, David Wotherspoon.
(Anglia): William John Maynard, Robert C. Barker, Ernest Harwood Greenhalgh, Frederick Brunning Maddison, John Brockbank, Cuthbert John Ottaway, Arnold Kirke Smith, John Charles Morice, John Charles Clegg, Reginald de Courtenry Welch.
Sędzia: William Keay (Szkocja)

Pierwszy gwizdek sędziowski
Dla niektórych wydawać by się mogło, że sędzia piłkarski od zawsze posługuję się tym metalowym, bądź plastikowym urządzeniem. Otóż do 1878 roku sędzia (a do 1891 dwóch sędziów) sygnalizując przewinienie wymachiwał białą chusteczką, głośno przy tym krzycząc. Pierwszy raz gwizdka użyto 21 grudnia 1878 roku w meczu drugiej rundy Pucharu Anglii pomiędzy drużynami Nottingham Forest, a Sheffield United. Gwizdek przyniósł kibic bosman, który niedawno co zawinął do portu. Mimo, iż z pewnością okazał się on pomocny dwójce sędziowskiej, nie został wprowadzony na stałe. Arbitrzy musieli poczekać na to narzędzie aż do roku 1891, kiedy to również wprowadzono zasadę, że mecz prowadzi jedna osoba, a nie dwie, po jednej z klubu, jak było to dotychczas.


Pierwszy turniej piłkarski
W 1867 roku, po raz pierwszy, zorganizowano zawody z udziałem większej ilości drużyn. Do turnieju o Puchar Youdana (od nazwiska fundatora pucharu) zgłosiło się 12 drużyn. W finale, który odbył się 5 marca 1867 roku zmierzyły się drużyny Hallam F.C. i Sheffield F.C. i zakończył się wynikiem 0-0. Zwycięzcą ogłoszono zespół Hallam zgodnie z panującą wówczas regułą rouges, czyli zasadą strzałów niecelnych. Krótko mówiąc w przypadku remisu triumfowała drużyna, która częściej pudłowała. 


środa, 7 listopada 2012

Pierwsze Mistrzostwa. Pierwsi Mistrzowie.


14 listopada Diego Forlan, Edinson Cavani, Luis Suarez i inne gwiazdy reprezentacji Oscara „Maestro” Tabareza będą straszyć polskiego bramkarza w towarzyskim spotkaniu na PGE Arenie w Gdańsku. Pierwszy tekst na „Kopanie w Historii” nie opowie jednak o błyskotliwości obecnych gwiazd Celestes. Pierwszy tekst powinien nawiązywać do początków. Jeśli nie futbolu w ogóle, to przynajmniej do jakiejś granicznej daty, w której w tym futbolu dokonał się pewien przełom. Ta data to rok 1930. Rok, w którym narodził się Mundial, a z nim jego gwiazdy. Oto gospodarze turnieju i pierwsi mistrzowie świata – Urugwaj.

Mistrzostwa jakich nie znamy

Mistrzostwa Świata, w kształcie jakim znamy je teraz, do rzeczywistości roku 1930 pasują co najwyżej średnio. Bo jak nazwać Mistrzostwami Świata zawody, w których brakuje tylu znaczących reprezentacji, zwłaszcza europejskich. Do Montevideo nie zawitały wszak Austria, Hiszpania, Niemcy, Włochy, Węgry, Anglia i Szkocja. Zespoły ze Starego Kontynentu nie zdecydowały się na przyjazd do Ameryki Południowej, argumentując to zbyt wysokimi kosztami podróży lub długą nieobecnością zawodników w klubach.

Urugwajski Mundial obfitował w sytuacje dla dzisiejszego widza niecodzienne. W turnieju wystartowało bowiem tylko 13 zespołów, podzielonych na nierówne grupy. W grupie A wystąpiły cztery zespoły, w pozostałych tylko po trzy.

Oficjalny plakat Mistrzostw Świata w Urugwaju

Do wyjątkowego zdarzenia doszło podczas meczu finałowego. Finaliści, a więc ekipy Urugwaju i Argentyny, nie potrafili znaleźć porozumienia w kwestii… piłki, którą mieli rozgrywać spotkanie. W rozstrzygnięcie konfliktu musiała ingerować FIFA. Piłkarska centrala zaproponowała salomonowe rozwiązanie – w pierwszej połowie po boisku toczyła się piłka argentyńska, w drugiej z kolei ta, udostępniona przez gospodarzy imprezy. Finał zresztą nie został w pamięci widzów tylko z powodu kłótni o piłkę. Choć na Estadio Centenario w Montevideo zasiadał komplet 93 tysięcy widzów, to dzisiejszy ich sprawiedliwy podział był 82 lata temu mrzonką. Dysproporcje – zależnie od źródeł – wynoszą od przewagi liczebnej gospodarzy 70 tysięcy – 25 tysięcy, aż do 80 tysięcy Urugwajczyków -13 tysięcy gości z Argentyny. Wiele problemów nastręczył też wybór sędziego, a to wszystko przez obawy arbitrów dotyczące ich własnego bezpieczeństwa. Obawiano się, że dziesiątki tysięcy rozgorączkowanych kibiców zdolnych jest do wszystkiego po ewentualnym niepowodzeniu ich drużyny. John Langenus, belgijski sędzia, który ostatecznie zdecydował się poprowadzić mecz, zrobił to tylko pod warunkiem, że w porcie zacumowana będzie łódź, która w razie potrzeby niezwłocznie zapewni mu szybką ucieczkę.

Celestes Campeones!

Zespół późniejszych mistrzów świata formował się już od kilku turniejów i do mundialu rozgrywanego na własnych boiskach przystępował, wraz z Argentyną, w roli głównych faworytów. Nie mogło być inaczej po triumfach na igrzyskach olimpijskich w latach 1924 i 1928, które były wówczas rozgrywkami o największym prestiżu. Ponadto, Urugwajczycy byli też zwycięzcami Copa America z lat 1923, 1924 i 1926. Po zwycięskim finale paryskiej olimpiady z 1924 roku o reprezentacji Celestes zaczęto mówić „ósmy cud świata”.

Trafili do grupy C, razem z Rumunią i Peru. Nieprzekonujące zwycięstwo z Peruwiańczykami (1:0) odbili sobie w drugim starciu. Rumunów ograli łatwo, 4-0, wszystkie gole zdobywając jeszcze przed przerwą. Półfinały potwierdziły tylko to, o czym wiedziano jeszcze przed rozpoczęciem turnieju. Gospodarze i Argentyńczycy solidarnie zwyciężyli, odpowiednio Jugosławię i Stany Zjednoczone, 6-1. W ten sposób spełniały się wszelkie prognozy. Finał złączył dwie absolutnie najlepsze drużyny globu. W nim z kolei niewiele zabrakło, a pierwszymi historycznymi mistrzami świata zostaliby Albicelestes. Do przerwy Urugwajczycy przegrywali bowiem 1-2 po golach Carlosa Geucelle i Guillermo Stabile, późniejszego króla strzelców turnieju z ośmioma bramkami na koncie. Gospodarze jednak odpowiedzieli w drugiej części gry trzema golami i zapewnili sobie zwycięstwo. Sygnał do ataku dał Jose Pedro Cea, najlepszy snajper drużyny z pięcioma golami, a dzieła dopełnili Iriarte oraz Castro. 4-2, takim wynikiem zakończył się pierwszy w dziejach finał Mundialu.

Urugwajska plejada gwiazd osiągnęła tym samym pełne spełnienie potwierdzając dominację na futbolowej mapie świata, ciągnącą się od lat 20. Członkowie tej ekipy przeszli do historii, dziś niestety już nieco zapomnianej. Na ich czele stał Jose Leandro Andrade, którego uważa się za pierwszą prawdziwą międzynarodową gwiazdę piłki nożnej. Nazywany „La Maravilla Negra”, czyli „Czarnym Cudem”, z racji koloru skóry. Prawy pomocnik prowadził zespół do triumfu do tego stopnia, że w 1994 roku, FIFA ogłaszając listę 100 najlepszych zawodników Mistrzostw Świata w historii umieściła go na zaszczytnym 10. miejscu.

Nie byłoby tytułu w 1930 roku gdyby nie słynny Hector Scalone, wybitny strzelec, który, co prawda na urugwajskim Mundialu popisał się zaledwie jednym golem, ale uważa się go za jednego z architektów sukcesu. Scalone to postać – legenda w historii zespołu Celestes, rekordzista w liczbie zdobytych goli (31 w 52 meczach) w kadrze aż do Diego Forlana, który poprawił rekord w 2011 roku. Co nie częste w tamtych czasach, Scalone miał okazje występować w Europie. Bronił barw Barcelony, Interu Mediolan oraz Palermo.

Warto też wspomnieć o jeszcze jednej osobliwej historii. W reprezentacji późniejszych mistrzów panowała żelazna dyscyplina. Wyłamał się z niej bramkarz Andres Mazali, który przed turniejem opuścił zespół na chwilę, by odwiedzić… żonę. Trener Alberto Supicci nie miał litości i usunął Mazaliego, złotego medalistę z obu olimpiad, z kadry. Zastąpił go Enrique Ballesteros, który puszczając zaledwie 3 gole uznany został najlepszym bramkarzem turnieju.